Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobre żniwa mają latoś w Grabowie! — wystrzelił naraz Maciuś z kozła.
— Głupiś! Poganiaj prędzej! Zapachniały ci, widzę, dożynki.
Maciuś jeno westchnął i, odbijając na koniach swoje tęsknice, ruszył z kopyta.
Trafili na cale tkliwą scenę u podkomorzyny; na środku ogromnej sieni dwóch pachołów siedziało na trzecim, czwarty sypał siarczyste bizuny leżącemu, a marszałek domu Rustejko, pykając lulkę, flegmatycznie liczył odmierzane plagi, przekładając je, niby plastrem, poczciwemi sentencyami:
— Trzydzieści pięć... Boga wzywaj, a ręki przykładaj, leniu jeden... trzydzieści sześć... Nawet w Piśmie napisano świętem: Duch Święty, panie dziu, rózeczką bić radzi... trzydzieści siedm... różdżka nigdy nie zawadzi... trzydzieści ośm... ale tobie, chamie, perswadować, to jakby, panie dziu, »imbrem in cribrum gerere«. Czterdzieści! basta. Sługa porucznika. Masz szczęście, ultaju, dziesięć odlewanych ci się upiekło. Pocałuj boćka i do roboty! A nie rycz mi tutaj...
Zaręba, nie cierpiący takich domowych egzekucyi, przeszedł spiesznie na pokoje. Dopędził go zaziajany Rustejko.
— Zawiadomiłem podkomorzynę, jeszcze w sypialni. Możeby piwa kazać dla ochłody? Gorąc, panie dziu. — Obcierał spoconą łysinę. — Mam utrapienie z tem ultajstwem, że niech Bóg broni. Jak nie przemówić do nich batem, nie rozumieją. Niechże porucznik, panie dziu, siada! Cóż, kiedy moja kuzyna rozpuściła ich, niczem