Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to jednak pomagało, gdyż upał był wprost nie do wytrzymania. Słońce, pomimo iż dochodziła piąta, lało przez okna pożogą światła i żarów; sala przemieniła się jakoby w piec ognisty pełen rozdrganych i duszących płomieni, brakowało już powietrza do oddychania, i w tym skwarze i straszliwym tłoku, jaki panował, co chwila rozlegały się wrzaski tratowanych i kłótnie o miejsca. Parę omdlałych dam wyniesiono przy wtórze drwin pospólstwa, które rozdrażnione spiekotą i długiem wyczekiwaniem, dawało sobie folgę w każdej okoliczności, to witając rzęsistymi aplauzami znaczniejszych zelantów, to groźnym pomrukiem i przezwiskami znienawidzonych socyuszów Sieversowych.
— Ktoś instyguje to ultajstwo, bo zbytnio sobie pozwala, — mruknęła podkomorzyna.
Właśnie senatorowie zajmowali swoje miejsca przed tronem, gdy naraz jakby zagrała trąba szczwaczy, puszczających sfornię, potem zaś chlusnęły krótkie, głuche naszczekiwania ogarów, zajadłe skowyty doganiania i buchnął rozdzierający ryk zagryzanego zwierza — a tak udatnie, że szalony śmiech zapłacił jakiemuś trefnisiowi.
Przycichło jednak momentalnie, gdy posłowie powstali z ław na wejście Króla Jegomości, w zwykłej asyście kadetów. Król zasiadł na tronie, ale był dzisiaj bardzo zbiedzony i jakiś osowiały, oczy miał wpadnięte, cierpkawy uśmiech i często podnosił do nosa złotą balsaminkę z pachnidłami.
Marszałek, uderzywszy trzykrotnie laską na znak rozpoczynania, pierwszem słowem zaprosił arbitrów na