Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedział, rymnął mu do nóg i tak gorąco suplikował, że zgodzić się musiał, boć i Zaręba dał swoje racye.
— Żebym szedł na czworakach i nosem się podpierał, a wszystko sprawię akuratnie, wedle rozkazu — szeptał, ledwie dysząc z radości. Zaraz też poleciał do markietana i zjawił się dopiero, gdy już transport był gotowy do drogi.
Ledwie go poznał Zaręba, tak był przemieniony, stanął bowiem przed nim w ogromnym kożuchu, rozchełstanym na piersiach i w zgrzebnej koszuli; łapcie miał na nogach, baranią czapę w garści, minę gapia i cuchnął stajnią, aż wierciło w nozdrzach.
— Melduję pokornie: o świcie ruszamy — sprężył się bezwiednie.
— Jedźże z Bogiem — dał mu parę dukatów i szczegółową instrukcyę. — A uważaj: dowieziesz, czeka cię szarża; zaś pokpisz sprawę, kozacy cię powieszą.
— Proszę pana porucznika, rodzony syn mojego ojca wisiał nie będzie — zapewniał z zapalczywością — Niech jeno ździebko pociągnę nosem warszawskich frykasów, a stawię się.
Bardzo czule pożegnał go Kaczanowski, bo trzasnął go w kark i krzyknął:
— A zbłaźnij się, to ci nakuję pyska, że cię rodzona matka nie pozna nawet na sądzie ostatecznym. — I wyszedł srodze nabzdyczony, nie omieszkując jednak wetknąć mu w garść paru złotówek, aż Staszek zapłakał rzewliwie, wyznając się w sieniach Maciusiowi.
— Psia twarz, taka mnie tęskność rozbiera za