Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Warszawą, że chyba na rogatce pierwszemu lepszemu Żydowinowi pejsy obtargam z radości.
— Pachną ci warszawskie kiecki — zachichotał Maciusiowy bas.
— Głupiś, pachnie mi, ale matusina łaska.
Zaręba nie słyszał więcej, bo i w nim wzbudziła się naraz tęsknota za matką, która tam napróżno wyczekiwała jego powrotu. Serce mu nabrzmiewało tkliwością wspomnień rodzinnych i rozrzewnieniem, więc, żeby się im nie pozwolić opanować, rozprawił się z Maciusiem, awansując go z forysia na przybocznego ordynansa, na czas nieobecności Kacpra. Parob stanął w ponsach, a pucołowata, ogromna twarz zaświeciła mu radością; rozrosły był jak dąb, chociaż jego niebieskie, lniane oczy miały dziecinną słodycz i naiwność; ponad wszystko kochał swoje konie, potem swojego pana i żołnierkę, w bitwach stawał tak zajadle, że jak wypadła okoliczność, to pazurami dusił wrogów; mocny też był, jak niedźwiedź, harmatę mógł ruszyć z miejsca i konia podnosił na barach, ale przy tem wszystkiem nie rzadko brał kije za rozpustę, pijaństwo i niesubordynacyę. Zaręba dostał go wraz z Kacprem, od ojca, jeszcze do kadetów i kochał obu prawie, jak braci.
— Wedle rozkazu pana porucznika — odrzekł po chwali, dobrze ułożywszy sobie w głowie, co usłyszał — to konie po mnie weźmie Pietrek? — spytał trwożliwie.
— Juści, ale miej oko na stajnię, nie chlaj i nie zadawaj się z bele kim, rozumiesz?