Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiele bryk i pod jakim konwojem? — pytał, zbywając milczeniem jego wątpliwości.
— Dziesięć i tyluż kozaków ze starszym: więcej się nie daje, boć trakt warszawski przespieczny i w każdem mieście po drodze stacyonują ich huzary.
— Dwudziestu gemeinów, przebranych za komuchów, da sobie z nimi radę, byle jeno mieli broń na podorędziu i sprawną komendę.
— Kacper byłby najsposobniejszy.
— Potrzebny mi tutaj. Dam jednego Warszawiaka: ultaj i obwieś, ale jedyny, gdzie trzeba otumanić i wywieść w pole. Przyślę go jeszcze dzisiaj. A waszmość winien się ubezpieczyć na każdą okoliczność: stawka niemała.
— Godzien azarduje się głowę. Może waszmość obejrzy konia, cudo prawdziwe — przemówił naraz głośno, zoczywszy jakichś ludzi — postawił go do przedania pan kapitan von Blum. — Krzyknął na swoich Tatarów, żeby konia prowadzili na okólnik.
— Pono zdobyczny pod Mirem — objaśniał tonem niedowierzania.
— Prędzej w cudzej stajni — odrzekł i obejrzawszy konia, zresztą cale godnego, pojechał do domn, bo już był i wieczór zapadał.
Kacpra nie było jeszcze, Kaczanowski chrapał w swojej stancyi, jakby po gorących dyskursach z flachami, a Staszek wyśpiewywał gdzieś w stajni pod wtór Maciusiowej fujarki, aż się rozlegało.
Kapitan opierał się przeznaczeniu Staszka do prowadzenia transportu, ale chłopak, skoro się o tem do-