Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

źnie nie przełamał, ale popędzał do żarliwości powolnych sobie.
W długim dziedzińcu poczty, cale obstawionym szopami, a zapchanym wszelakim sprzężajem, ledwie odszukał markidtana i pod pretekstem kupna furażów dla koni kazał się prowadzić do spichlerza i tam dopiero, przy targach i oględzinach owsa, dowiedział się, jako wielki transport kożuchów jest gotowy do wysłania.
— Dwa tysiące sztuk, krótkie, akuratnie dla naszej kawaleryi — szeptał markietan, wskazując oczyma kupę nakrytą zielonemi płachtami, od której biły srogie fetory skór baranich. — Pułkownik Jasiński przysłał je w sianie. Bieda, że dalej nie sposób tak samo transportować, przywozić zaś zwyczajnie nieprzespiecznie: mogą je alianci zarekwirować dla siebie...
Zaręba, który w takich okolicznościach łacno znajdował sposoby, zagadnął:
— Waść furażuje i armię Igelströma?
— Nie dawniej tygodnia wysłałem dla niego trzysta korcy owsa.
— To jesteśmy w domu — zaśmiał się wesoło. — Trzeba mu pchnąć i kożuchy...
— Można się ważyć — w lot pojął fortel porucznikowski. — Papiery i eskortę da mi generał Dunin, tylko jak transport dojdzie naszych składów?
— Eskorcie poskręca się karki, a kożuchy przepadną. Niech szukają...
— Azard to niemały, a jeśli się nie poszczęści?