Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z czegóż mam wyiskać tego gamonia? — w lot pojął jego intencyę.
— Cyfrę eskorty, z jaką wyrusza, ścisły termin i czy napewno ma rasztak w Mereczu.
— Kiedyż musisz o tem wiedzieć?
— Przed wtorkiem rano. Chciałbyś?
— Rzekłem. Nie pytam więcej, twoje dukaty i twój sekret. Czekajże, jakby go tu zażyć? — Hm, buzię ma głupawą, lecz oczy chytreńkie — przyglądał się oficyerowi coraz baczniej. — Lubi łykać dużo i byle co, od tego żołnierz; przepada za karteczkami, złotem i przyjacielstwem, od tego Iwanow; a ze podwiki pachną mu rajem, naturalne, bo młody i głupi — medytował półgłosem.
— Może go znasz?
— Zbędne. Zresztą faraon najserdeczniej nas pobrata. Prawdziwa krotochwila. Ha! ha! snadź i ja mogę się na coś przydać. — Po chwili podjął znowu, ale już prawie poważnie: — Gdybyś mnie potrzebował i w drugich okolicznościach...
— I jak jeszcze. Możebyś chciał pomówić ze szefem lub Jasińskim?
— Daruj mi życie, dziękuję: jeden za cnotliwy i zaraz kiepską łaciną wystąpi z oracyą, jakby na pogrzebowej stypie, drugi zaś składa zbyt ckliwe rymy. Sprawia mi to w uściech smak, jakbym całował mamkę, mdli mnie. Wolę już z tobą, jako wolontaryusz i dla zabawy.
— Jak chcesz! Patrz-no, tłok na ulicach, niczem na odpuście w Berdyczowie.