Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciekawych oczów, aby tem swobodniej czynić ku pożytkowi sprawy. Bywało, jako w ciągu godziny pokazywał się w dziesięciu miejscach, a potem zasię, przemieniony nie do poznania, wędrował z Kacprem po karczmach i zajazdach, to z ojcem Serafinem jeździł na przeróżne penetracye i łowy gemeinów, to przemykał się z ważkiemi relacyami do Działyńskiego, dawał schronienie egzulom i słał pod najrozmaitszymi pozory do Warszawy i południowych województw całe transporty broni, furażów i ludzi. I mimo tej niesłychanie wyczerpującej pracy, ciągłej gorączki pośpiechu i czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw, czuł się doskonale, zmizerował się tylko tak znacznie, że któregoś dnia pod kafenhauzem rzekł mu drwiąco Woyna:
— Patrzysz na Piotrowina. Wiem, twoja choroba nazywa się febris Camelli.
— Nie trafiłeś, nazywa się powinność! — odparł prosto. — Szukałem cię właśnie. Jakże się miewa nasza motya?
— Skonało biedactwo. Jeszczem do niej dołożył pektoralik po ś. p. staroście.
— Fortuna mirabilis. Chciałbyś spróbować szansy z tym oficyerkiem, który stoi na rogu? Nazywa się Iwan Iwanowicz Iwanow. To przyjaciel Kaczanowskiego.
— Próbuję nawet z dyabłem, jeśli pobrzękuje dukatami. Ale tak mi się złożyło, żem się aktualnie do cna wyekspensował, chyba zagram w ćwika na orzechy.
— Więc kładę fundamentum nowej motyi — wsunął mu w rękę ciężki rulon.