Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lów. Nawet nie imaginujesz, co ja z nim wycierpię — westchnęła, podnosząc chusteczkę do suchych oczu.
Wracali już do pałacu. Zachodnia strona nieba stała w krwawych łunach, że cały park zrumienił się od pożogi, a białe gzła brzóz polśniewały purpurą.
Z gąszczów szemrały świergoty zasypiających ptaków i rozpływały się duszące zapachy. Modrawe przysłony zmierzchów spływały zwolna na świat.
Szli przytuleni do siebie, splątani ramionami, jakby wrośnięci w siebie. Iza żałośnie, zmęczonym głosem wyskarżała się na swoją dolę nieszczęsną i męża.
— Zawsze pora do wyrzucenia go za drzwi i separacyi — przerwał porywczo.
— Papa już się radził jurystów. Znajdują jakieś trudności, a przytem szambelan nie chce się zgodzić. Boże, czemu mnie przyniewolili do małżeństwa?
Miał już na ustach pytanie o rzekomej deklaracyi Cycyanowa, lecz się powstrzymał i tylko szepnął posępnie:
— Mszczą się na tobie złamane przysięgi! — Wzdrygnął się cały.
Zamknęła mu usta pocałunkami, oplotła sobą, wpiła się w niego, że, porwany nową falą żarów, zdał się na łaskę jej szczodrobliwej miłości, nie pomnąc już o niczem, nawet i o sobie.
Spłoszyły ich dopiero jakieś śpiewy i brzęki klawecynu.
— Niechaj nie czekam nadaremnie — szepnęła z ostatnim pocałunkiem.