Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czki. Trudy, które ambasador pokazywał z dumą i szczerem wzruszeniem.
Właśnie na cześć jej urodzin wyprawiał był dzisiaj podwieczorek dla progenitury swoich przyjaciółek i nasyciwszy wierne serca swojem szczęściem, zawołał na dzieci, biegające po ogrodzie. Opadły go ze wszystkich stron, a on, niezmiernie temu rad, tulił je do piersi, gładził, całował i obdarowywał szczodrze cukrami.
Scena była tak wzniosie wzruszająca, że kasztelan, siedzący nieco na stronie, ledwie powstrzymał się od śmiechu, lecz dojrzawszy wchodzącego Zarębę, położył palec na ustach i wskazał miejsce obok siebie, bo po rozpierzchnięciu się dzieci damy jęły podziwiać miniatury ambasadorskich latorośli, a czyniły to z pobożnem namaszczeniem, znowu nie szczędząc kłamliwych uwielbień i przewracania oczami. Panie Ożarowska, Radziwiłłowa, Potocka Jula, hr. Camelli, Załuska, Narbutowa i parę jeszcze innych wprost się prześcigały w głośnych admiracyach, tylko szambelanowa, siedząza z boku i zapatrzona w dzieci, nie brała w tym chórze udziału.
Przesiadł się do niej Zaręba.
— Wypada, byś mnie zabawiał, skoroś tu jedyny! — żartowała, wyciągając rękę.
— Nawet nie imaginuję, jakbym temu podołał.
— Spróbuj! Czemuż tak na mnie dziwnie patrzysz? — poruszyła się niespokojnie.
— Boś piękna, jak nigdy. Na ludzkie nieszczęście — dodał cichutko.