Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potwierdził chełpliwie — i tak mu się wdzięcznie wypłacił. Ale krzywda nie zna przedawnienia. Ja też swojego nie daruję. Mam dowody na słuszność pretensyi, a w ostateczności gotówem z żałobą paść do stóp wspaniałomyślnej monarchini. Trzydzieści tysięcy, toć nie byle substancya. Mamże je darować wrogowi?
Zaręba, zatopiony w gorzkie medytacye, już go więcej nie pytał, ni mu odpowiadał.
Czarnecki, jakby spęczniały z nadmiaru jadła i napitków, jął głosić z namaszczeniem:
— »Po zwierzynie utop smak w węgrzynie. Po szpinaku dawaj pontaku« — tu głos mu rozbrzmiał uroczyście, jak gdyby mówił wszystkiej społeczności: — »A po cieście zmyj buzię w szumiącym Francuzie«. Oto maksimy niewzruszone, jak amen w pacierzu. Troskam się jednak, że ten obiad mi zaszkodzi, jeśli się go nie zaleje tokajem. Obrzydliwość! ambasaaorski kucharz wart pięćdziesiąt bizunów za podlewę do baraniny i kurczęta.
— Zaiste godzien — dogadywał Nowakowski — to były parciane sakwy, nadziane sieczką.
Nieco dalej dwóch posłów coraz zapalczywiej spierało się o konie.
— Ha! ha! jeśli waszmość folbluta nazywa koniem! Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu, ale waść winieneś płonąć na stosie za takie bluźnierstwa. Koń o jednej kiszce, niby glista, z konopnym ogonem, z grzywą z grochowin, z girami z klepek, a bokami, jakby je bednarz powprawiał, ma się zwać koniem! Ha! ha! cu-