Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia. — A może jakieś nieszczęśliwe amory? — dorzuciła ciszej.
— Katon nie przemienia się w czułego Celadona! Nie znasz go, moja mała: on sentymenta ma za grzech, nieledwie za występek.
Jadowitość głosu przebodła mu serce, ale odrzekł chłodno:
— A ty znasz mnie jeszcze mniej, niźli panna pułkownikówna.
Odszedł zaraz, bo Terenia zaczęła piszczeć radośnie nad jakimiś stroikami, które całymi tobołami znosili kupcy do powozu. Odwrócił jeszcze głowę i zwarł się na mgnienie z oczyma Izy, jakby pełnemi wołania i czułości.
— Przywidzenie imaginacyi, przywidzenie! — odpędzał powracające wrażenia.
Dzień był chmurny, omglony i dziwnie przejęty smętkiem i cichością; turkoty powozów i wrzawliwe pogłosy rozpełzały się, jakby więznąc w murach i ziemi, nawet dzwony, bijące południe, padały ogłuchłymi dźwiękami, nawet krzyki dzieci biły niby w nizką, nieprzenikliwą powałę. Białe chmury oprzędzały niebo jakby skołtunionem babiem latem, a czarne skręty jaskółek wiły się coraz niżej nad dachami. Miało się na słotę, ale pomimo tego ulice były pełne pojazdów i ludzi, jak zwyczajnie. Tylko jakoś więcej, niźli zwyczajnie, spotykał patrolów, a kozacy kwaterowali, pokryci nawet w dziedzińcach domów, zwłaszcza w okolicach zamku. Częściej też przeciągały ulicami zbrojne roty wśród tarabanich warkotów, świstu piszczałek, rzegotu janczar-