Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podszedł się przywitać. Terenia, cała w różowościach, lokach i uśmiechach, szczebiotała jak ptaszek, zaś Iza w kapeluszu z żółtej słomy, zawiązanym pod brodą na kokardę z zielonej wstęgi, w białej sukni w rzucik, jakby nieco wzdętej na piersiach i biodrach, wyglądała tak ślicznie, że spojrzał na nią z admiracyą. Zapłaciła mu za to uwielbienie czułym uśmiechem i cieplejszym uściskiem dłoni.
— Szkoda! byłbyś mi pomógł dobrać kolory dla Tereni.
— Bym umiał kwiaty przystrajać jeszcze we farby! — rzucił szarmancko.
Terenia spojrzała wdzięcznie, ale z impetem natychmiast zawołała:
— Ależ waćpan ma pozór, jakby po karcerze o chlebie i wodzie. Patrz, Iza, jak to ma podbite oczy, jaki blady i wymizerowany! Co się waćpanu przydarzyło?
— Snadź mi nie służy grodzieńskie powietrze — zażartował.
— Więc i złe powietrze winno, że cię tak rzadko widujemy? — zagadnęła Iza.
— Zauważyłaś! — szepnął. — Moje służby zabierają mi zbyt wiele czasu.
— Mógłbyś znaleźć jakąś chwilę dla przyjaciół. — W wymówce brzmiała i prośba.
— Będę to sobie miał za powinność.
— A może waćpan, jak wszyscy, tylko birbantuje dniami i nocami? — wyrwała się po swojemu Tere-