Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Melduję pokornie, jako muszę nakręcić pyska w inną stronę świata temu asanowi, który mię obserwuje — wskazał oczyma siwą bekieszę. To z psiarni Boscampa, z Maciusiem szukał konfidencyi, pomaga też werbownikom.
— Udaj, że go nie znasz. Stań bliżej i mów ciszej. Kto rozlepiał kartelusze?
— Ojciec Serafin dostał je z Wilna wczoraj, a ktoby nalepiał, nie wiem. Pokornie melduję, jakom je odczytywał pospólstwu. Ale to nie z mojej komendy ci łyczkowie; niema w nich fajeru ani za dydka. Ja im rozpowiadam o alianckich wiolencyach, a ci jeno wzdychają, frasobliwie w nosach dłubią, a imienia Boskiego wzywają nadaremno. Zwyczajne gawrony. W Warszawie naród czulszy: rzucić im tylko trafnem słówkiem, a gotowi z miejsca ciągnąć pod Zamek i tłuc choćby marszałkowskich, albo Żydowinów. Do aliantów mają szczególny rankor i możnaby ich niezgorzej zażyć...
— Cicho! Gdzie pan kapitan? — przerwał mu, gdyż obok stali oficyerowie moskiewscy.
— A frasuje się na borg u Dałkowskiego. Właśniem szukał wykupnych dydków.
— Wiecznie trzymają ci się tylko krotochwile.
— Taka nędza, panie poruczniku, że nic inszego się mnie nie trzyma Dopraszam się choćby o kulfona dla mojego pana, bo jak się pomartwi do południa, to i paru obrączkowych nie wystarczy.
— Zaraz tam przyjdę, niech na mnie poczeka. — Odwrócił się spiesznie, bo od Łazarewiczowej, słynnej modystki, wyszła Iza z Terenią i wsiadały do powozu.