Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdumienie Sewera sięgało już granic trwogi; patrzył w nią z lękiem, ale siedziała, jak przedtem, spokojna, piękna, władnąca rozumem i jakby z bólem zaczajonym w kątach ust. Żart-li czy też chora imaginacya?
— Co jednemu prawda, drugi ma za szaleństwo! — wyrzekła jakby w odpowiedzi jego zatrwożeniom i oczom badającym. Zmieszał się okropnie i tłomaczył tak zawile, że mu przerwała z pobłażliwym uśmiechem:
— A zaglądaj do mnie, zawsze będę ci rada. Weź-że te klejnoty i schowaj.
Pozwoliła mu łaskawie ręki do pocałowania i czule pożegnała.
Skwapliwie juści pochował kosztowności po kieszeniach, ale był tak pomieszany i wzruszony tem wszystkiem, że wszedł do salonu, jak pijany.
W sąsiednim buduarze słychać było podniesione głosy Izy i szambelana. Kłócili się zawzięcie. Przez słabo przymknięte drzwi roznosiły się ordynaryjne i brutalne wyzwiska. Złe, okrutne i mściwe słowa Izy świstały, niby bicz zacinający nieubłaganie. Szło im naturalnie o pieniądze i kochanków, a skończyło się płaczem i spazmami Izy i chrapliwym wrzaskiem szambelana i łomotem przewracanych sprzętów.
Zaręba już chciał wyjść, gdy z buduaru wypadł szambelan i zakrzyczał na swojego Kubusia, by mu podawał lekarstwo, nim się jednak zjawił famulus, przychwycił Zarębę i zaczął mu skrzekliwie kłaść w uszy.