Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siąt karabinów, trzeba je dostawić pułkownikowi Grochowskiemu do Parczewa.
— Zaiste, czarodziejskie to łuby! — wołał Zaręba niezmiernie ucieszony, oglądając karabiny z prawdziwem nabożeństwem. — Prosto marcepany! Na tem nam zbywa najwięcej. Nowiuteńkie — powąchał lufy — i już przestrzelane! Siłaż kosztują?
— Po złotym rublu za litkup, że Koran wzbrania mi trunków i częstowania nimi. Wygodziłem w potrzebie jakiemuś grenadyerskiemu oficerowi. Nic mi do tego, skąd wziął karabiny! Nie mój grzech i nie moja pokuta. Jest i torba z tysiącem najprzedniejszych skałek. — Ułożył broń w jednem pudle, towary poskładał i zabierał się do wyjścia. — Kwaterę mam w pocztowym dziedzińcu. Często jestem w drodze, bo dostawiam furaże do obozów alianckich, ale parobek przy koniach zapasowych da mi znać i stawię się na zawołanie. Szef napierał, by karabiny zaraz wyprawić.
— Mam kwestarza, który je jutro powiezie.
Bielak nie chciał przyjąć żadnego poczęstunku i wyszedł, a Zaręba kazał spiesznie zaprzęgać i obładowawszy się złotem, pojechał do Zielińskiego, u którego już był zaraz po przyjeździe, ale go nie zastał.
Podkomorzy kwaterował na ulicy Wileńskiej, w małym dworku i na szczęście był w domu.
Wyszedł do niego Zieliński, mąż lat średnich, wielce postawny, o pięknej twarzy, zdobnej w zawiesiste wąsy, ujmujący serdecznością uśmiech i szpakowatą, podgoloną czuprynę. Nosił się po polsku przy karabeli.
Wprowadził go do bokówki, pieniądze skrupulatnie