Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ostatnie słowa Izy wciąż snuły mu się po mózgu jakby tęsknotą wszystkiej miłości i nadzieją wszystkiej rozkoszy świata, że chwilami rozglądał się oślepłemi oczyma za kapeluszem, szukał rękawiczek i nawet już brał za klamkę, ale nie poszedł, trzeźwiły go bowiem ufne oczy Kacpra, zdające się mówić: »a któren raz posłyszy w sobie święty głos ojczyzny, tego i śmierć nie powstrzyma«.
— Więc już nigdy dla siebie! Więc już ani chwili własnego szczęścia? — Targał się w bezmiernym bólu, ale gdy Kacper naszykował mu ubranie na drogę, zaczął się bezwiednie przebierać. Naraz, spostrzegłszy Staszka, przyskoczył do niego z dzikim błyskiem oczu.
— Strzelałeś do kozaków?
Staszek pobladł i zabełkotał coś zgoła bez związku.
— Bez komendy? — syczał w największej pasyi. — Ja cię nauczę gwizdać po kościele. Kacper, piętnaście kijów temu ultajowi!
Staszek rymnął z płaczem na ziemię.
— Zarobiłem dwadzieścia pięć i mniej nie wezmę — skowyczał, obejmując go za nogi. — Zarobiłem rzetelnie, bo z tego mogło się stać nieszczęście! Mój kapitan nie pożałowałby mi pięćdziesięciu. Bij, Kacper, jak w bęben, tylko niech się na mnie nie gniewa pan porucznik.
Zaręba porwał go za kołnierz i postawiwszy przed sobą, huknął:
— Nie wyłżesz się fortelami, weźmiesz jutro, co ci się należy!