Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szpieguny węszą po całej okolicy. Mam ich akuratnie wpisanych do tabeli, ale pan porucznik musi być przy przysiędze i dać pochodne planty i wyznaczyć drogi.
Zaręba już nie słyszał, zapatrzony w chwiejny płomień świecy.
— »O północy... światło od ogrodu... kocham« — zaszeptały mu naraz słowa Izy przejmującą melodyą upojenia. Zatrząsł nim rozkoszny dreszcz oczekiwania.
— Jak tam na dworze?
— Pochmurno i ani jednej gwiazdy. W sam raz dla nas!
— W sam raz! — powtórzył echowo, siadając przy stole, ukrył twarz w dłoniach i zwolna zagłębił się marzeniem w tej nocy bezgwiezdnej. Jakiś park szemrał nad głową... przedzierał się gęstwinami... światełko w oddali... na szybach migotliwy cień... czeka, wypatruje... Jeszcze tylko parę kroków do raju...
Wybiła gdzieś jedenasta i Staszek pokornie stanął przy drzwiach.
— Za pół godziny musimy wyjść z domu — zabrzmiał stanowczy głos Kacpra.
A jego nagle ogarnęła ciemność i chłód przejmujący do szpiku, wszystko się naraz rozwiało i przemówił nieubłagany głos obowiązku.
Powstał od stołu i rzucił krótko:
— Naszykuj pieniądze, trzeba się zbierać! — Odwrócił twarz jakby w obawie, że zdradzi się z tajemnicy i chodząc po pokoju, znowu się oddawał marzeniom.