Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ptaszyny nieskubane zawsze są płochliwe. Jasiu, puc dobrodziki w rączki!
Jasio, rozczerwieniony jak piwonia, dziw, że się nie rozbeczał z onieśmielenia, lecz pod srogiem okiem rodzica całować musiał, aż damy wzięły go pomiędzy siebie i admirując jego urodę, jęły go paść cukrami, niby ptaszka, głaskać, a w końcu i całować bardzo tkliwie.
— Musi nas waszmość dogonić! — śmiał się Blum, nalewając Kuleszy wielki kielich.
— Ex fructibus eorum cognoscetis eos.
Mlasnął językiem o podniebienie, jakby kto strzelił z bicza i połknął kielich.
— Fraszki małe ptaszki! Nie z takimi miewałem sprawę. Mogę wyciągnąć ten antał do ostatniej kropli, nie odejmując gęby — wskazał spory półbeczek, leżący na koziołkach.
— Trzyma z pięć garncy!
Wziął go za wątory i zważył.
— Wypijesz waćpan? — zawołał Woyna zdziwiony. — Jednym tchem.
— In magnis et voluisse sat est. A kto chce, dokona — rzekł chełpliwie.
— Łacina przednia, brzuch bernardyński, ale zakład, że waćpan nie zmoże.
— Trzymam, że wypiję! — wyciągnął rękę, mrugając chytrze zapuchłemi oczkami.
— Stawiam dwadzieścia pięć dukatów contra! — gorączkował się Woyna.