Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ledwie pomyślał, gdy stanęła przy nim.
— Za chwilę będą jakieś siurpryzy, a potem się wymkniemy. Milczysz?
— Modlę się do ciebie! — z trudem złożył ten gładki a kłamliwy frazes.
— Masz w mojem sercu świątynię! — wionął jej szept i odeszła.
— Raczej tam oberża, gdzie popasa, kto chce! — rozmyślał, zastanawiając się równocześnie, skąd się w nim bierze ta dziwna złość i rozdrażnienie, gdy o parę kroków ukazał się Nowakowski. Obok niego szedł jakiś jegomość z brzuchem beczkowatym i gębą świecącą się, jak miska zrumienionego masła; miał na sobie płócienny kitel, przepasany prostym, rzemiennym pasem, u którego wisiała szabla w czarnej, żelaznej pochwie. Szlachcic miał minę kutego franta i sejmikowego opoja, lecz, zobaczywszy damy, zdjął wyszarzaną czapę, musnął konopne wąsiska i kłaniał się na wsze strony. Smukły pacholik, w granatowym żupaniku i z twarzą cherubina, trzymał się jego boku.
Nowakowski szepnął coś Blumowi, a ten uprzejmie podszedł do nieznajomego.
— Prosimy do kompanii, na podwieczorek!
— Z kimże mam honor? Jestem Kulesza, stolnikowicz liwski, a to mój syn!
— Siadajże waszmość, bez ceregieli! — zapraszał zniecierpliwiony Nowakowski.
Musieli jednak się zaprezentować i przedstawić go damom; cmokał w rączki wszystkie po kolei, aż do pokojówek, tylko że pierzchnęły na strony.