Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczy, poprawiła kapelusza i po chwili już tańcowała w pierwszą parę z von Blumem, różowa, uśmiechnięta i tak cudna w pląsach, dygach i minach, że porywała wszystkie oczy.
— Terenia nie na żarty zajęta tym drągalem.
— Zwykły marivaudage, cale zabawny a nie grzeszny.
— Mam o tym oficyerze relacye, godne ostatniego huncwota.
— Ależ to najtkliwszy z trubadurów, sama wzniosłość. Uwielbia go.
— Wszak ma narzeczonego, którego pono kocha — zauważył surowo.
— Cóż to przeszkadza? Będę broniła świętych praw miłości — rzekła wyzywająco, wpierając się ramieniem w jego pierś, gdyż znowu siedzieli przy sobie, na kobiercu. Zadygotał i zazierając z blizka w jej twarz nieprawdopodobnie piękną, szepnął z bladym uśmiechem:
— I nie wódź mnie na pokuszenie!
— Pragnęłam, abyś przyjechał!
Przymknęła oczy, wysuwając nabrzmiałe usta, podobne do napiętego łuku. Dyszała coraz szybciej.
— Myślami byłem zawsze przy tobie! — wymówił ledwie dosłyszalnie.
— Pozostań, nie odchodź, pozostań przy mnie! — rwały się ciche, palące słowa.
Podniosła nagle powieki, zatapiając w nim ogniste szpony oczu, aż cofnął się mimowoli, jakby pod dotknięciem rozpalonego żelaza i rzekł smutnie: