Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzwony i wiatr rzucił na nich taką ulewę huczących dźwięków, że konie z miejsca poniosły, aż im zagrały wątroby, a przydrożne drzewa jęły uciekać w tył z szaloną szybkością.
— Bimbają, jakby nad generałem! — zaczął Staszek, odwracając się z kozła. Ale Zaręba nie słyszał, zatopiony w medytacyach.
Upał już przechodził, od lasów ciągnęły rzeźwe tchnienia, powietrze było pełne różowych brzasków i lśnień, niebo wisiało modrawą taflą, bez chmur.
Droga szła sypana, okolona rowami, z obu stron gęsto wysadzona brzozą i bardzo szeroka. Wsie były dosyć gęste, tylko ledwie dojrzane ze sadów i zarośli, sporo też ludzi snuło się po drogach i powracało z miasta, ale było tak jakoś pusto, cicho i tęsknie, aż Staszek mruknął:
— Jakbym jechał na postną stypę, już mi się na płacz zbiera!
Maciuś się nie odezwał, zajęty prażeniem lejcowego za ciągłe wpadanie w żydowski galop.
— Obóz, proszę pana porucznika! — meldował naraz Staszek, wskazując na lewo. Jakoż za nizkimi krzakami zabielały gęste rzędy namiotów; na szerokim majdanie kurzyły się liczne ogniska, otoczone przez kupy żołnierstwa i brząkały bałabajki.
— Czy to armaty tam pod drzewami?
— Tak, proszę pana porucznika. Stoją w zielonych giezłeczkach, jak sierotki od Dzieciątka Jezus za procesyą w Boże Ciało. Zeby tym panienkom zadać