Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czopki, gdzie trzeba, nie czekałyby długo na połóg! — śmiał się w kułak.
— I za niemi stoi widać jakaś konnica? — zdziwił się niezmiernie.
— Smoleńskie dragony — wtrącił Maciuś, powstrzymując nieco konie. — Rychtyk, poznaję po gniadoszach. Kamraty powiedały, jako wczoraj przywaliło ich całe trzy szwadrony. To ci sami, którzy łoni konsystowali w Krakowskiem.
— Zostają w Grodnie, czy ciągną dalej?
Ale Maciuś nie umiał dalej objaśnić, więc Staszek wyrwał się skwapliwie:
— Wartałoby dostać języka! Jabym, proszę pana porucznika, sprawił się w mig...
— Swędzi cię skóra? Nie próbowałeś, widzę, kozackich nahajów?
— Nie zdarzyło się jeszcze, smakowałem tylko w naszej rodzonej leszczynie, czego mi nie żałowali! Ale jabym się sprawił chybcikiem! Trajluję po ichniemu, że nie zniuchają, dyabeł czy jego ciotka! Przecież przez cały czerwiec markietanowałem po ich obozach pod Warszawą. Pan kapitan może poświarczyć, jak wszystko regularnie spenetrowałem. I na pamiątkę puściłem im czerwonego koguta! Hi! hi!
— Cóż to znaczy? nie rozumiem.
Patrzał na niego bardzo życzliwie.
— Że to niby niechcący naumyślnie skurzyły się ich magazyny z furażami! Na ratunek nie leciałem, bo to wzbronione postronnej publice, wolno tylko bronić