Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedyś przyjechał i skąd? — Zaczął się rozdziewać z munduru.
— Z Warszawy. Przed swoim wyjazdem pan kapitan przykazał: »Żebyś szedł na czworakach i nosem się podpierał, a w sobotę zameldujesz się w Grodnie panu porucznikowi Zarębie«. Dał mi przytem na drogę dukat z Matką Boską i dołożył nogą w okap. Pieniąch zostawiłem grubej Marynie z Pragi, na chrzciny, a kopańca zwróciłem bardziej potrzebującym.
— Tylko bez bałamutni a krotochwil — ostrzegł go surowo.
— Rzekłem prawdę, jak na sądzie marszałkowskim i już po kijach.
— Więc czemuś się opóźnił? — zagadał łagodniej rozciekawiony zabawną figurą.
Cłopak był szczupły, nizki, zwinny, jak małpa, i z siwych oczu patrzał mu spryt i hultajstwo. Brakowało mu przednich zębów, na czole miał głęboką bliznę, w lewem uchu srebrny kolczyk, nochal potężny, czuprynę jasną w jeża i szelmowską gębę całą w podłużnych fałdach i pryszczach.
— Bo za Bóg zapłać niewiele kupi na świecie, a poczty na bory nie wożą. Te żółte trąby, proszę pana porucznika, nie mają żadnego uważania nawet dla gwardyaków, musiałem hyclów uczyć grzeczności. Przez nich się spóźniłem, a gdyby nie tuz czerwienny w Chapance, tobym był musiał promenować się przy kijku, jak jaki święty.
— Dosyć na dzisiaj. Pojedziesz ze mną.
Wyjął z puzderka krucicę i schował.