Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod cienistem drzewem, a pomiędzy nimi krzywousty Skarżyński.
— Sami znaczni zelanci — zauważył mimowoli.
Kapitan, uśmiechając się jakoś zagadkowo, zajął się przy pomocy pachołka zmianą swoich bandażów.
— Prawie cała sejmowa opozycya! — dodał jeszcze, siadając naprzeciw Żukowskiego i pod wpływem olśniewającego przypuszczenia, szepnął słowo wtajemniczonych. Ale kapitan snadź nie zrozumiał, spojrzał przelotnie i po chwili jęknął cierpliwym głosem:
— Poty na mnie biją, jakbym wyszedł z łaźni.
Skonsternowany pomyłką, Zaręba podniósł się natychmiast i mimo molestujących zapraszań, wyszedł, obiecując zajrzeć do niego nazajutrz.
I przez całą drogę rozmyślał, czy Żukowski istotnie nie zrozumiał, czy też nie chciał i dlaczego? Coś mu bowiem szeptało w duszy, że nie chciał się odsłonić, więc tembardziej trapił się swoją nieostrożnością.
— Gracz to niepośledni, albo tylko żołnierski, ordynaryjny brus...
Jakiś obcy człowiek otworzył mu kwaterę i stanął wyciągnięty, jak struna.
— Zawołaj mi Kacpra!
— Melduję pokornie panu porucznikowi, że namiestnikuję za niego. Pojechał z ojcem Serafinem i wróci późnym wieczorem.
— Skądżeś się wziął? Czyjżeś?
Pierwszy raz w życiu go widział.
— Pana kapitana Kaczanowskiego; wołają mnie Stasiek albo Warszawiak.