Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żukowski zdumiał się jego słowom i zwartej w surowości twarzy.
Zajechali gdzieś na krańcach miasta przed nizki domek, słomą kryty i prawie niewidzialny wśród drzew wyniosłych; niebieska trumienka widniała na słupie bramy wjazdowej, a w sadzie suszyły się porozstawiane deski.
— Mój gospodarz, Borysowicz, jest murarzem, ale jego starszy syn trudni się stolarką i to znak jego rzemiosła — tłumaczył Żukowski, wysiadając na ziemię, zasłaną heblowiną i trocinami. — Kwatera w sam raz dla chorego i abszytowanego żołnierza. Pozwól waszmość do środka.
Certował się, lecz przemogła ciekawość i poszedł za nim do ciasnej stancyi od podwórza; tapczan, pokryty astrakańską burką, nad nim wytarty dywanik z żołnierskim moderunkiem i obrazikiem Częstochowskiej, parę stołków, pod oknem stół, w kącie chude mantelzaki, stanowiły całe jej urządzenie.
Jeszcze nie zasiedli, gdy wszedł Borysowicz, wysoki, przygarbiony człowiek o twarzy poczciwej, ale jakby przyprószonej wapnem, oznajmiając, że panowie są już zebrani w sadzie i proszą do siebie kapitana.
— Niech jeno wytchnę a przyjdziemy! — zapewniał, rozciągając się na tapczanie. — Mieszka tu na drugiej stronie domu Krasnodębski, poseł Liwski, cnotliwy obywatel, godzien poznania i głębokiej admiracyi.
Zaręba wyjrzał przez okno: paru mężów siedziało