Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miłują! — mówił, pastwiąc się z dziką zawziętością nad własnem sercem. — Spróbuję jej przełożyć.
Weszli do salonu, wspaniale umeblowanego i pełnego świateł.
Pani domu w czerwonej dezabilce spoczywała w głębokim wolterze, z białym pieskiem na łonie, z balsaminką złotą w ręku, z której wciąż wdychała wonności, a w otoczeniu paru młodzieńców, przybranych najmodniej w jednakie fraczki cynamonowego koloru, w obcisłe pantalony do kostek, z kapeluszami na kolanach i grubemi trzcinami w rękach. Było ich trzech; mieli twarze, jak świeżo upieczone bułeczki, jasne kędziory, pozwijane dokoła głów, jak rulony, wypełzłe oczy, zawadyackie miny i wszyscy zwali się Krotowscy, jednej matki syny, jednego dyrektora światli wychowańce i jedynych dwudziestu dusz chłopskich dziedzice. Ale snadź rozpowiadali wesoło sprawy, skoro pani pękała ze śmiechu i podawszy Zarębie rękę do pocałowania, nawet na niego nie spojrzała.
Dama była, jak źrała węgierka, co to najsłodsza, gdy ją nieco owarzą chłody pierwszej jesieni, piękna jeszcze i wabna. Miała muszki na wybielonej twarzy, oczy palące, głowę w lokach, poskręcanych jak wyłuskane czarne strąki, niezgłębiony dekolt, głos schrypnięty i nieustannie oblizywała wargi tłustym językiem; w salonie mówiła tylko po francusku, uwielbiała Rousseau’a, jeździła z oswojonym barankiem, marzyła tkliwie o sielskiem życiu na zielonych riważach pod słomianą strzechą szomierek, a tymczasem wypróbowywała wierność berżerków i w domu klęła, jak dziad