Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedli do powozu, czekającego na placu, konie ruszyły z kopyta.
Mrok się już słał nad miastem, jeszcze tylko gdzieniegdzie świeciły krzyże kościołów i na niebie leżały złociste zatoki. Chłód zawiewał z pól, po wzgórzach błyszczały ognie biwaków, po zaułkach porykiwały krowy i trzęsły się gęsie gęgoty. Ulice były już prawie puste, tylko po rogach i placach przybywało wart i konnych patrolów.
— Słyszałeś tego ciechanowskiego mądrala? — ozwał się Nowakowski.
— Dobry gracz, wiedział, czem trafić do czułości. Porwał nawet posłów.
— Mów takim do rozumu, to ziewają, ale praw im duby smalone o świętej źrenicy wolności szlacheckiej, excytuj bajędą o równości z królami, wypominaj Aleksandrów Macedońskich, sadź co dwa słowa cnota, co trzy honor, co pięć służba powszechności, co dziesięć Najjaśniejsze Stany, a wydzieraj się przytem ze wszystkiej mocy, machaj rękoma, jak wiatrak, to się w końcu z czułości popłaczą i gotowi cię nawet porwać na ręce a ogłosić zbawcą ojczyzny.
Zaręba milczał, siląc się na odgadnięcie powodów jego irytacyi.
— Ale niech Bóg broni polegać na ich zapale, bo co dzisiaj uchwalą, jutro gotowi obalać i każdy sprzeciw zaraz mienią być zdradą lub głupotą.
Pomilczał jakąś chwilę, gdyż jechali przez strasznie wyboisty kawał bruku.
— I znowu się odwlecze traktowanie z Buchhol-