Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! Precz z plenipotencyą! Nie potrzeba! Nie pozwolim! Nie chcemy!
Podniosły się gwałtowne protesty z ław poselskich, a galerye skwapliwie zawtórowały tupaniem i wrzaskiem.
Kanclerz koronny, Sułkowski, podniósł się wtedy ze swojego miejsca w blizkości króla i jął przekładać skrzekliwym głosem, jako plenipotencya, ułożona wedle woli Stanów, już leży w rękach biskupa Massalskiego. Kopię jej w pełnem brzmieniu zlecił czytać sekretarzowi.
Ale znowu wybuchnęły hałasy, kilkunastu posłów natarczywie dopominało się głosu, a galerye czyniły srogi tumult, niedopuszczając czytania Tęgoborskiemu, który raz po raz wstawał i zaczynał, ale nadaremnie.
— Za chwilę rozgonią nas bagnetami — stropił się Zaręba, patrząc ku drzwiom.
— Przeciw królowi pruskiemu wolno powstawać, ale spróbuj-no waszmość uczynić to samo na aliantów! — szeptała z poza wachlarza.
Marszałek bił laską w stół, aż huczało, król marszczył brwi, senatorowie się niecierpliwili, ale dopiero gdy zabrał głos Karski-Płocki, przycichło nagle.
Po nim mówił Skarzyński-Łomżyński; mówił i Krasnodębski-Liwski, a wszyscy na jeden tenor: że zlecenie Stanów chciało mieć plenipotencyę w projekcie przez kanclerzów przyniesioną, nie zaś już determinowaną.
— Wadzą się o puste słowa — niecierpliwił się Zaręba.