Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stronę, ale w większość bił ciężkiem, jak topór katowski, słowem: winien!
I rzucał je w myśli do kosza, ociekające krwią, na białe trociny.
Naraz trysnęła w nim jakaś myśl oślepiająca, niby błyskawica:
»Wszyscy są winni«!
Jakby grom uderzył w niego, ale nie ugiął się pod ciosem i myślał nieubłaganie:
— Wszędzie ruina, zgniłość, prywata; wszędzie zatracenie i ostateczna zaguba. Grzęzawisko wiecznej hańby, występków i podłości! Przekleństwo dzieciom, zaprzedającym w kajdany matkę rodzoną, przekleństwo!
Ale przypadł jakby na kolana przed zakrytem obliczem doli nieubłaganej i zażebrał całą głębią zbolałej i miłującej duszy o ratunek.
Na galeryach wraz zaszemrały jakieś szepty i tam poniosły się jego smutne oczy, między wynędzniałe twarze, rozczochane łby, grube rysy i prostackie postacie pospólstwa. Ważył się przez chwilę nad niemi, jak orzeł, nim uderzy na stado, lecz porwał mu duszę jakiś wicher i poniósł na nieogarnione obszary, na wsie i miasta, pomiędzy mrowiące się rzesze, wdeptane w ziemię przemocą i wiecznie głodujące, wiecznie krzywdzone i wiecznie niewolne, a zaledwie kształtem plemieniu ludzkiemu podobne.
— Do broni! Do broni! — huczał głosem, nabrzmiałym rozpaczą.