Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rał na złotej rękojeści szpady, a w prawej trzymał rękawiczki.
Miał chód jakby lękliwy i niepewny, spojrzenia badające, a w każdem poruszeniu czujną dbałość o swoją prezencyę i majestat.
Zasiadł swobodnie na wyzłoconem krześle. Kadeci, pochowawszy szpady, przystanęli z boku, sekretarz przyniósł czerwoną tekę, od której kluczyk król nosił przy dewizce, a lokaj położył przy nim na stoliku chustkę i tabakierkę.
Pierwsi przystąpili biskupi, jeszcze czerwoni po niedawnych libacyach u Sieversa, z jakiemiś relacyami, przyczem Massalski tak się krztusił od śmiechu, aż mu drygała sutanna na tłustych bokach, zaś Kossakowski uśmiechał się kwaskowato, wodząc znudzonym wzrokiem po izbie.
Wielki kanclerz oraz marszałkowie, koronny, litewski i sejmowy, stanęli nieco na stronie, wyczekując swojej kolei.
Posłowie wzięli swoje miejsca, ściszone zaś galerye jakby skamieniały, że nad balustradami czerniały nieruchome, spiętrzone groble głów i oczów, trwożnie wpatrzonych w senatorów i króla.
Zaręba miał go naprzeciw i orlemi oczyma wpijał się w niego, jakby usiłując zedrzeć tę dobroduszną i mamiącą maskę oblicza i zajrzeć do wnętrza duszy, lecz widział tylko jego zwiędły uśmiech, jakby zrodzony z oschłej próżni serca, mętne, wyuczone spojrzenia i sztucznie przybrany pozór dostojności.
— Trup człowieczy, pomalowany na króla! —