Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

peluszach, z brodami pochowanemi jakby w białe chomąta chustek i z laskami w rękach. Na czele stał Woyna, rzucając raz po raz jakieś słówka, od których wybuchały głośne szmermele śmiechów. Młodzież zabawiała się lustracyą promenujących pojazdami, nie szczędząc przytem nikomu przycinków, jadowitych konceptów ni nawet braw rzęsistych. Gadali jeden przez drugiego, a co komu tylko ślina przyniosła.
— Prezentuj broń! Podkomorzyna! — komenderował Woyna. — Patrzcie, jak obmiata ślepiami Korsaka! Za mały i nóżki mu się już plączą.
— Starożytna Reszkówna! Codzień komunia i raz w rok kąpiołka!
— Wołłowiczówna! W straży czterech hajduków i ciotka kanoniczka, chociaż nikt na tę podziobaną cnotkę nie nastaje.
— Korsaczek, schowaj się w krzaczek, bo twój dyrektor cię szuka.
— Ekscypuję sobie — zamruczał groźnie nikły młodzieńczyk w kawowym fraczku.
— Chapeaux bas, mości panowie! zbliża się majestat z wąsami, stuletnia wypróbowana cnota i milion złotych rocznej prowenty, Ogińska!
— Uwielbiam majestat i przysiągłbym respektować jej cnotę, byle mi dała tę resztę.
Z powodu tłoku na skręcie ulic, powozy szły stępa, więc młodzież już nieco ciszej, ale tem zuchwałej podrwiwała.
— Skirmontówna reguły ma pono śliczne, ale zęby jakby ze starej klawiatury.