Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niedobrze, bo, jak zawsze, w plentach za swoim urojonym idolem! Doktorzy mniemają, jako to są zwykłe roxolany. Przyjeżdża z ojcem.
— Baczność, wali tutaj książęcy postillon d’amour — wrzasnęła panna Terenia.
Jakoż drzwi się otwarły i liberyjny wniósł na srebrnej tacy prześliczny bukiet, list i puzdereczko sadzone drogimi kamieniami.
Szambelanowa porwała się gniewnie, cała w ponsach.
— Oddaj temu, który przyniósł! Precz! — krzyknęła bez namysłu, odwracając się do Sewera, który się cofnął dyskretnie pod okno.
Terenia rzuciła się do niej z jakąś gorącą instancyą. Odsunęła ją niechętnie i tak groźnie spojrzała na lokaja, że wyniósł się pospiesznie.
Mam do ciebie prośbę — głos jej zabrzmiał bardzo serdecznie.
Był usposobiony tak radośnie, iż z góry wszystko obiecał.
Szło o to, aby pojechał z niemi jutro na piknik, za miasto.
— Z przyjemnością, ale kto aranżuje, bo nie znam tutaj prawie nikogo.
— Młodzież, a głównie von Blum, wielbiciel Tereni.
— Iza... jeszcze pan Sewer pomyśli, że to prawda.
— I powiem Marcinowi — drażnił ją — niech was nie spuszcza z oczu.
— Marcin z nami nie będzie, musi jechać z królem do Poniemunia.