Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kami. — Terazby waćpan nie poznał Kozienic! Już broni nie robią, fabryki zamknięte, a fabrykanci rozpędzeni na cztery wiatry, nawet kafenkauz Dorotki nie istnieje. Niema już balików, majówek, ni tańcujących wieczorków, bo młodzież nie pokazuje się w naszym domu nawet dla ornamentu.
— Snadź im zbyt często podawano czarną polewkę.
— Jak Bozię kocham, ani jeden się nie oświadczał — zapewniała żarliwie. — To nie to, tylko założyli sokie klop i tam przesiadywali, tam czynili jakoweś kryjome zebrania, jakoweś przysięgi, aż zwrócono uwagę papy i musiał ichmościów wziąć na mundsztuk.
— Kto to być może? — przerwał jej, wskazując w ogród, na jakiegoś pana w białym kitlu i z gołą głową, który, wspierając się na lasce i odpoczywając co chwila, spacerował w cienistej alei, pociętej słonecznymi progami; chłopak liberyjny, z czerwonym szalem na ręku, chodził za nim trop w trop.
— Szambelan Rudski. Waćpan nie zna męża Izy?
— Peregrynuje, jakby dla konkokcyi żołądka. — Przyglądał się z ciekawością.
— Doktór Lafontaine mówi, że szambelan choruje z imaginacyi, ale mnie się zdaje, bo mu się nóżki fajtają, jakby zgubił kopyta. Radziłam Izie, żeby go kazała przekuć — buchnęła śmiechem.
— Na nic, kopyta musi mieć zdarte do żywego mięsa — śmiał się również, tylko z jakąś gorzką przyjemnością. — Mocno posunięty jegomość...