Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak panna Terenia szalała za karoszami, potem przyszły cisawe, więc może teraz kolej na szpaki...
— Co mi tam konie! Wolę swojego Marcina.
— Niech mnie kule biją, jeśli znam takiej maści cuganta.
— Waszmość nawet przyjaciół zapomina.
— Przyjaciół! Czyżby to miał być Marcin Zakrzewski? Tak? No, toście się dobrali do maści, pstrogłowej z czubkami — śmiał się, ale mu nie w smak poszła ta nowina. — Więc skoro panna Terenia przechodzi do gwardyi, to chyba komendę Königowskich ułanów obejmie panna Klarcia! Toż musi być lament między porucznikami? Gdzież się aktualnie podziewa Marcin?
— Ma dzisiaj służbę na zamku przy Królu Jegomości.
Tą wiadomością ucieszył się szczerze i dodał nieco żartobliwie:
— Winszuję pannie Tereni awansu.
Wstał, aby wyjrzeć do ogrodu.
— A waszmość się ze mnie śmieje.
Zastąpiła mu drogę.
— A ja się właśnie bardzo cieszę — odparł żywo i dla złagodzenia pocałował ją w rękę. — Tylko zaproście mnie na wesele.
— Czekaj tatka latka, jak kobyłkę wilcy zjedzą — wybuchnęła rozżalonym głosem. — Jegomość podkomorzy napisał Marcinowi, że możemy jeszcze poczekać.
— Bo i możecie, takie żółtodzioby, trzeba wam dodać dyrektora.