Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uwagę. — A to woli świszczypała bakę świecić podwikom, niźli z nami prowadzić poczciwe dyskursa. Złote to jednak serce! — zapewniał z naciskiem.
— Ale język jaszczurczy.
— I nadto sobie już pozwala. Niema w Grodnie człowieka, któremuby nie dokuczył do żywego. Niczego nie uszanuje.
— W jakiejże materyi radzą waszmoście? — spytał Pułaski, przystając.
Ale uczynił się nagły rumor i ktoś wołał na cały głos:
— Mości panie marszałku, już słychać powozy!
Jakoś zatętniały kopyta i głuche turkoty kół, a po chwili z pod obwisłej gęstwy drzew zamigotały pochodnie konnych laufrów, pędzących co sił, a za nimi wysunęła się na drogę wspaniała, pozłocista kareta, zaprzężona w sześć białych koni, o farbowanych czerwono grzywach i ogonach, otoczona chmarą cwałujących kozaków w purpurowych, rozwianych chałatach i wysokich, czarnych czapach.
Zagrzmiała wrzaskliwa fanfara i kareta, zatoczywszy wielkie półkole, przystanęła pod tarasem. Lokaje spuścili schodki, a pan Pułaski zeszedłszy na ostatni stopień, witał czołobitnie wysiadającego Sieversa i powiódł go uroczyście Szli otoczeni wieńcem pochodni, wskroś tłumów, kornie chylących głowy, i trwożliwego milczenia. Za nimi wlókł się ciężko i z nachmurzoną twarzą biskup Kossakowski z panią Ożarowską.
Po długim ceremoniale przedstawień pani kasztelanowa zawołała: