Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do rozpoznania, gdyż kompleksyi był młodzieńczej, ruchów żywych i ciemnego włosa, spływającego w puklach naturalnych aż na kołnierz tabaczkowego surduta, lecz w suchej twarzy widniały brózdy lat i cierpień, a zasię w oczach znowu paliła się bezgraniczna tkliwość i moc stężała.
Przykrótki a wystający nos i usta nadmiernie szerokie, okraszone słodkim uśmiechem, zwracały szczególniejszą uwagę. Często zaglądał do mapy, rozłożonej przed nim na stole, znacząc ją owdzie szpilkami o niebieskich i czerwonych główkach, ale częściej jego mądre, głębokie oczy patrzyły w zadumaniu we świat, roztaczający się przed nim cudnym aspektem.
Bowiem kopiec wznosił się na wzgórzu i widok z niego był rozległy na wiele, wiele mil, aż po Tatry, co się były dźwigały w dalekościach, niby granatowe chmury, zwieńczone koroną śniegów. Ale tego nie spostrzegał zatopiony w jakowychś rozważaniach. Zasię, gdy tylko wietrzyk zaszeleścił w papierach, rozrzuconych na stole, budził się, spoglądał w sad rozciągnięty na szczycie wzgórza, niby chusta zbarwiona czerwienią jabłek i fijoletem śliw, przenosił oczy na zieloną dolinę, gdzie wśród łąk zrudziałych wybłyskiwały srebrzyste, kręte wody Raby, i zapominał, na co patrzy. Chmury przesuwały się po jego obliczu, jakieś zatroskania znaczyły na niem bolesne drogi, promieniły się nadzieje, lub gniewy strzelały z oczu, jak pioruny, że bezwiednie sięgał ręką do boku jakby po szablę. To znowu po dłuższych medytacyach nad mapami, zrywał się z miejsca i pochylony wbijał władcze, rozkazujące spojrzenia,