Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby w odmęt bitewny, w kurzawę dymów, w ciżby walczących...
Naraz zjawiła się jakaś mała dziewczynka i, dygnąwszy, szepnęła rezolutnie:
— Mamusia prosi na podkurek.
— Jakże ci, dziecko, na imię? — Wziął ją dobrotliwie za rączkę.
— Magdusia! — Głosik miała szklany, niebieskie oczki, włosy jak len i z ośm lat.
Poszli ku dworowi, na koniec sadu, w gęstwę niebotycznych modrzewiów i klonów, co się już były tu i owdzie przybierały w złotogłowia i purpury jesieni.
Dwór był stary, zapadły w ziemię, o ogromnym łamanym dachu zielonym od starości. Chmara białych gołębi krążyła nad nim.
— Rafał! — zawołał w jedno z otwartych okien.
— Wedle rozkazu, generale! — odezwał się z głębi pokoju basowy głos.
— Jestem Milewski, mości poruczniku, nie zapominaj o tem — strofował, oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony.
W nizkiej, ogromnej jadalni, wybielonej wapnem i zastawionej ladajakim sprzętem, już na nich oczekiwała kawa, prawiecznym mchem porośnięta babunia w czarnym kornecie i brząkająca różańcami, gromada dzieci ze swoim dyrektorem, nieśmiałym młodzieńcem o wiecznie spoconej twarzy i włosach, i sama jejmość pani Jaworska, dama rozkwitła w samem południu życia, w kształty lube obfita, w stroju niedbała i wielce terkotliwa. Zapraszała miłych gości do stołu, nie prze-