Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/433

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z racyi niedzieli karnawałowej prawie wszystkie miejsca były zajęte i jeszcze przybywali ludzie. Siedziały rodziny rzemieślników i przeróżnego acaństwa. Nie brakowało pańskiej liberyi, ni gemeinów z różnych regimentów, szczególnie zielone kurty kansierów rzucały się w oczy przy ślicznych warsztatniczkach. Dojrzał tu i owdzie zabłąkanego szlachcica, goloną głowę mnicha, obfite cyrkumferencye sławetnych rajców i godne ich połowice. Gwar też panował znaczny, potęgowany jeszcze głosami bab, zachwalających ciastka, obwarzanki, karmelki i orzechy, z jakimi przeciskały się wśród ciżby. Gadano głośno, niektórzy krzyczeli powitania znajomym na drugą stronę amfiteatru. Powstawały kłótnie o miejsca, to dzieci zaczynały płakać, to jakiegoś podpitego majsterka, wyrzucano za drzwi, lub nazbyt zbytkujących gemeinów poskramiano łajaniem, że nie brakowało materyi do śmiechów, dowcipów i wesołości.
Konopka z towarzyszem zajął miejsce w mrocznym kącie pobok galeryi z kapelą, ustąpioną przez gemeina z regimentu Działyńskiego, który, poszeptawszy mu coś na ucho, usunął się skwapliwie. Konopka tutaj, jak indziej, znajdował swoich konfidentów, bowiem co chwila przysuwał się ktoś nieznacznie, składał jakieś relacye i ustępował na stronę. Niektórzy mieli facies oberwanych z szubienicy, większość jednak nie narzucała się oczom niczem szczególnem. Znajdowały się bowiem między nimi persony przeróżnych kondycyi, nie wyłączając kobiet i mnichów żebrzących.
— By się waszmość dłużej nie dziwował, powiem: ma ambasador swoją policyę, ma Buchholtz swoją, ma