Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Samotnym, jako palec, gapia jeno tnę, pannom zaglądam w oczy, nudzę się, jak pies na uwięzi, a wedle rozkazu generałowej Madalińskiego czekam.
— A gdybyśmy tak cichaczem zrejterowali? Generałowa nie zauważy. Poszlibyśmy na hecę! Publika tam nie pachnie i nosy w palce uciera, ale...
— Dla towarzystwa dał się cygan powiesić, jestem do dyspozycyi waćpana.
— Mają tam dzisiaj wypłatać psikusa Zubowowi.
— Zubowowi? Okoliczność niepowszednia i cale nęcąca.
— Możemy się zabawić setnie. Uprzedzam, jako nie wykluczona i burda.
— Jeśli o takiego zbója chodzi, na każdy azard gotowym.
— Jakaś partikularna awersya! Ale przepraszam za niewczesne słowo — dodał prędko, ujrzawszy jego twarz przemienioną i w oczach brzaski gniewu.
— Samo to imię już mnie doprowadza do pasyi. Opowiem waści przyczyny. Zaręba radził mi się zwierzyć i szukać u waszmość pana pomocy. Nad wyraz przykra mi ta materya. Chciałem już wczoraj zaczepić waćpana. Okoliczności nie sprzyjały, boję się odmowy...
— Z góry obiecuję wszystką pomoc. W drodze możemy pomówić swobodniej, tutaj za wiele poczciwych uszu się nastawia.
Wysunęli się szczęśliwie, unikając argusowych oczu generałowej, i, nająwszy na Tłumackiem sanie, kazali się wieźć przez Krakowskie na hecę.
Mrok już był dobry na świecie i wraz z obfitym