Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a nieustannie padającym śniegiem przytrząsał miasto. Latarnie, kołyszące się tu i owdzie na sznurach, migotały w pierzastej mgle, niby wilcze ślepia. Ruch pieszy na ulicach, snadź z racyi niesprzyjającej aury, był niewielki, natomiast dosyć sporo sań przelatywało z ostrym jazgotem dzwonków i rzegotem brzękadeł. Niedziela była karnawału, ale nie znać tego było na mieście. Jedynie na Krakowskiem, przez jakieś okna rzęsiście oświetlone dobywały się skoczne rzępolenia, spotkano też jedyną kompanię jadącą w maskach, z kapelą na przedzie i lauframi z pochodniami.
— Tak się ma latosi karnawał do dawniejszych, jak wdowa do narzeczonej — wyrzekł Konopka. — Jeszcze dwa lata temu o tej porze każdy dom huczał muzyką.
— Nie było jeszcze przegranej wojny, Sejmu Grodzieńskiego i rządów Igelströma.
— Trzeba jeszcze przyłożyć: i bankructwa bankierów!... Staszek, widzę, z szopką. Natychmiast wrócę! — zawołał i wyskoczył do szopki, stojącej na schodach przed kamienicą Roeslera, w otoczeniu gawiedzi. Zbliżył się do draba z konopną brodą, przybranego w czerwony płaszcz i złotą koroną na czapie.
— Gdzieżeście byli? Nie tropią was?
— Baurowski hycel łaził, ale Kacper go sprał przy okazyi. U Dziarkowskiego przedstawialim zaraz z południa. Publika dziw nie popękała ze śmiechu. Ale co było frantów z maistratu i urzędów, dało nogę, wylękli się. Każdy w mig rozpoznał, co za persony wystawu-