Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ni siedzisk o wysokich rzezanych w dębie oparciach i wybitych skórą w pozłociste kwiaty wytłaczaną, ni zwierciadeł między oknami, ni licznego dworu rezydentów i służby.
Owo właśnie Sewer, wkroczywszy z ogrodu babinom na przywitanie szarmancko ucałował ręce, a pięć ich było, jedna starsza od drugiej, a wszystkie omszone, jako prawieczne kamienie, znacznych domów sieroty, jego powinowate i od niepamiętnych lat rezydujące w Grabowie. Rozczapierzały się, jak kwochy, srodze już przystrojone na dzisiejsze przyjęcie. Wzięły go między siebie i na wyprzódki wyrzekały na słabość miecznikowej, zwierzając się przytem pod sekretem z przeróżnych turbacyi. Słuchał z powinnem uważaniem, niecierpliwie jeno wyczekując ratunku ale rotmistrza nie było, snadź jeszcze nie zdeterminował barwy fraka, Sulicki stał pod oknem i swoim zwyczajem patrzał w jeden punkt. Trzaska zaś przedeptywał koło panien respektowych, prawiąc im ckliwe dusery i zawzięcie podkręcając wyszwarcowane wąsy, aż dziewczyny zanosiły się od śmiechu; dopiero Korab Brzozowski, adlatus miecznika i jego prawa ręka, ruszył w podrygach ku babinom, poczęstował je tabaką i sam kichnąwszy setnie, odciągnął Sewera na stronę i zaszeptał:
— Mopanku, jedziesz do Onufrego, co, hę? — Niedosłyszał ździebko.
— Może wujcio będzie ze mną łaskaw.
Tak go przezywał cały dom.
— Chciałaby dusza do raju, mopanku, ale jakby na złość, goście dzisiaj — huczał stentorowym głosem. —