Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— »Chciało się Zosi jagódek« — zaśmiał się jakoś zgryźliwie. — Nie mam czasu...
— A jakby ci wypadło prosić na śniadanie St. Just’a? Musisz być przygotowany.
— Nie pomyślałem o tem... Zresztą, mam przy sobie dziesięć franków...
— On jest wicehrabią i patrzy mi na smakosza. A wiesz, że czapką, papką i solą...
— Wiem, ale w Café Choisell jada się doskonale po dwa franki... Prawdziwy filozof gardzi rozkoszami stołu.
— Od przybytku głowa nie boli! — I dał mu sto franków złotem, sumę naówozas znaczną, którą Chomentowski obejrzał z niedowierzaniem, i każdy poszedł w swoją stronę.
Zaręba ze drżeniem zapuścił się w miasto, niby w puszczę nieprzebytą, i utonął w niem radośnie. A Paryż owego czasu dawał ze siebie obraz korabia, porwanego wirami rozszalałych żywiołów. Miotały nim wszystkie burze świata. Unosił się jakby na spiętrzonych falach krwi, rumowisk i pożarów. Wyzwał na śmiertelny bój wszelaką krzywdę, wszelaką niesprawiedliwość i przemoc wszelaką. Tyranom świata rzucił rękawicę i walczył sam jeden przeciwko wszystkim mocom nieba i ziemi. Był jakoby łonem, rodzącem w nieopisanych mękach szczęście powszechności. Obalał trony i państwa — by ojczyzna mogła przemówić słodkim głosem miłości; by, miasto klasy egoistów, powstał naród związany braterstwem i ubezpieczony w zażywaniu szczęścia i wolności. Na gruzach prawiecznych prze-