Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kto pragnie posmakować mojej pięści, niech jeszcze raz mnie tak nazwie! — rzucił wzburzony.
Zaczepka była nazbyt brutalna, obelżywa i zwracająca uwagę.
— Muscadin! — wyrecytował zwolna rudy, unosząc długą postać z ławy.
Kawiarnia nagle oniemiała, wszystkie oczy zawisły w oczekiwaniach.
— Kłamiesz! — krzyknął rozwścieczony.
Jednym susem go dopadł, uderzył w twarz, wyrwał z za stołu i, jak szczeniaka, wyrzucił za drzwi, na ulicę.
— Obywatele! — zwrócił się do socyety — nazwał mnie hańbiącem przezwiskiem wrogów ludu. Byłem przymuszony wziąć sobie sprawiedliwość, przepraszam! stanął zdeterminowany na najgorsze, ale kawiarnia wybuchnęła rzęsistymi, przyjaznymi, oklaskami.
— Niech żyje Rzeczpospolita! — ryknął wszystką radością i, skłoniwszy się kompanii, wyszedł ku drzwiom.
Dopędził go patron, pochwycił go wpół i, usadowiwszy między swymi przyjacioły, rzekł donośnie, zwracając się do wszystkich:
— To przyjaciel Łazowskiego. Obywatelu Couthon’ie, właśnie ten, o którego przyjeździe ci wspominałem.
Szkaradna, jakby zrobaczywiała twarz, otoczona pozlepianymi kosmykami włosów, podniosła się z nad domina, szczerbaty uśmiech zajaśniał na bladych, zaciśniętych wargach i sucha, zimna dłoń wyciągnęła się przyjaźnie.