Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mają wiarę w słuszność swoich zasad.
— Takiej pasyi muszą ulegnąć nawet przeciwne losy!
— Żeby to wiedzieć, co nam przyniesie fortuna! — westchnął.
— To, co jej poradzimy wydrzeć — dokończył Zaręba głosem pewności.
Wyszli nad Sekwanę. Dzień był pogodny, jeno nieco przymglony i wilgotnem zimnem przejęty. Na wybrzeżu od Notre-Dame aż do świętego Michała roiło się od ludzi, panował niby jarmark, tyle tam stało kramów i bud z książkami i najrozmaitszą starzyzną. Miejscami, na rozpostartych płachtach, stożyły się rzeczy pościągane ze zrabowanych kościołów i pałaców. Całe góry bezcennych gobelinów, obić, złoconych sprzętów, zwierciadeł i strojów barw najcudniejszych. Gdzie wprost na ziemi, w błocie, walały się porcelany, bronzy i kryształy pospólnie z kuchenną cyną i glinianymi garnkami. Sprzedawano również kokardy i szarfy republikańskie, czapki wolności pończochy i saboty, karabiny z gotowymi nabojami, czerwone carmagnole i szarpie, które na oczach pukliki wyparskiwały młode dziewczęta. I wszystko zbywano za bardzo pomierną cenę, za byle grosz.
Więc też dla zwrócenia uwagi, jeden z handlarzów, przybrany w pozłocistą kapę i biskupią infułę, bił w ogromny bęben, a w przestankach, przedartym głosem, zachwalał swoje towary; drugi, wielce oberwany, ale w białej peruce i przepasany błękitną wstęgą orderu św. Ducha, zapamiętale trąbił; trzeci walił kijem