Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widomy, iściły się w groźnym obrazie sądu i kary. Chwilami imaginował sobie, jako ta sprawa odbywa się w Warszawie, jako idzie za rydwanem zdrajców, prowadzonych pod miecz, a dokoła zjednoczone braterstwo wolność śpiewa i zwycięstwo swój tryumf odprawuje święty! Za jedno czuł się z tym tłumem, jego duszę miał w sobie, jego radością oddychał i jego dumą wolności szalał.
Ulicą świętego Honoryusza, z racyi ciasnoty i coraz większej ciżby, posuwano się noga za nogą i tak długo, że kiedy pochód wynurzył się na placu Rewolucyi, dzień się już kończył i na zachodzie z pod rudawych chmur rozlewały się jakby kałuże krwie żywej, a całe niebo nad wzgórzem pół Elizejskich stanęło w czerwonych łunach zórz i pożogach. Ogromny zaś plac, zatopiony w zmierzchach, przybierał pozór jeziora modrawych, sennych wód, obrzeżonego pióropuszami drzew i białawemi majaczeniami posągów. W samym środku wykwitało wysoko straszliwe drzewo gilotyny, niby okno, zawieszone nad mrokami i wywarte na nieskończoność. Posępny majestat grozy bił od niej, budząc żywsze uderzenia serc, że tłumy milkły, twarze przyoblekała surowość i głuchy lęk ściskał gardziele. Osłabły wielce wiatr rozmiatał resztki wrzasków, a noc przysypywała popielnym mrokiem ciżby, głosy i namiętności, słyszeć się tylko dawały tysiączne kroki, turkoty wozu i dalekie jeszcze tętenty konnicy, nadjeżdżającej gdzieś od Sekwany.
W milczeniu otaczano szafot, wynoszący się nad głowami, niby tron złowrogiej potęgi; wykwitnęły po-