Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wścieczone tłumy, płonęła niezgłębiona wzgarda. Nawet nie zadrgała mu powieka pod straszliwą ulewą nieustających urągowisk i przekleństw. Nie raczył nawet zwracać uwagi na rozsrożone twarze, grożące pięście, plwania i błoto, jakiem go obrzucano. Wszak doskonale znał ten lud paryski, którego wczoraj był jeszcze bożyszczem. Wszak jeszcze wczoraj karmił go swojem złotem, rewolucyjnemi maximami i zaprawiał do wolności mordami. Wszak rękami tego molocha, zrozpaczonego uciskiem, zburzył tysiącletnią monarchię, a swego kuzyna, Ludwika XVI, poprowadził na szafot. Tam, gdzie teraz jedzie w takiej samej gloryi powszechnej nienawiści; tam, gdzie po nim tylu jeszcze zawiodą innych! Zdawał się dumać i z tego tronu hańby przyglądał się wszystkiemu trupiemi już oczyma — bez złudzeń, żalów i nadziei...
— Co go wydało na gilotynę? — szepnął Zaręba.
— Podłość, złączona z chciwością panowania, i krwiożerczość! — odszepnął Chomentowski.
Parli się tuż przy wózku, ramię w ramię z żandarmami. Chomentowski, czując się znużonym, chętnie byłby się wycofał z tłumów, lecz porwany tą rzeką, płynącą całą szerokością ulicy, nie mógł ani zamarzyć o wydostaniu się na stronę. Zaś Zaręba, mimo zdrożenia, przyjechał bowiem zaledwie przed południem, czuł się jak oszołomionym i porwanym, że za nicby nie ustąpił. Brał w siebie gniew ludu i jego niezbłaganie karzącą moc, jak Sakrament. Głodny był i chciwy takich uniesień duszy i tej władczej potęgi nieprzeliczonych tysięcy. Jego tajone marzenia kształt przybierały