Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odsłaniały karki. Kat pomógł im wejść na wózek, że ukazali się wysoko, widni wszystkim oczom.
— Śmierć arystokratom! Śmierć zdrajcom! — zerwał się huragan wrzasków, runęła skłębiona fala i tysiące drapieżnych rąk wyciągnęło się do skazańców, w porę jednak osłonił ich płot bagnetów i szabel; zatrzeszczały suche warkoty bębnów i pochód ruszył wśród nieustających krzyków na plac Rewolucyi.
Za mostem tłumy powiększały się gwałtownie, ze wszystkich bowiem uliczek, niby ze skalnych rozpadlin buchały rozwrzeszczane potoki; otwierały się wszystkie okna, napełniały się balkony, włażono na daszki nad sklepami, wieszano się na drzewach i kratach, a ze wszystkich stron, ze wszystkich gardzieli leciały złorzeczenia i przekleństwa. Na placu de la Mégisserie stado kobiet podobnych do wiedźm, rozczochranych, w łachmanach, upitych nienawiścią i szaleństwem, zaczęło wyć Carmagnolę i tańczyć w obłąkanych podskokach dokoła wozu i sypać na skazańców garściami błota. Tłum się wzburzył, jak morze, miotał, bił o kamienne ściany ulic, śpiewał i wszystką mocą odwiecznej nienawiści, niby ławą rozpaloną, uderzał w te głowy widne zdaleka.
Coustard, blady jak śmierć, omdlewał z trwogi, cisnąc się do boku kata i bełkocząc jakieś nieprzytomne słowa, lecz Filip Egalité siedział spokojnie, jakby zastygły na kamień. Jego piękna, majestatyczna twarz dawała pozór doskonałej obojętności, tylko na pełnych, uczerwienionych wargach polśniewał szydliwy przyśmiech, a w ogromnych oczach, nieulękle patrzących w roz-