Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodnie, płomieniste krzaki szarpnęły się na wietrze, rozsiewając krwawymi brzaskami; pogrzebowy kondukt ukazał się w kręgu świateł i natychmiast zamknęły się za nim kordony bagnetów. Po chwili, na rusztowaniu pod gilotyną, której długie ostrze polśniewało tajemniczo z pod belki poprzecznej, ukazali się skazańcy...
Dobosze uderzyli w bębny, lodowaty dreszcz wstrząsnął tłumami, wszystkie oczy wparły się w obraz nadchodzącej śmierci. Słychać skrzypy rusztowania i trzeszczenie pochodni. Jakiś płacz zakwilił w śmiertelnej ciszy i jakiś przyduszony obłąkany śmiech zatargał milczeniem.
Kat stanął przy gilotynie i ujął za sznur, pachoły ciągnęły ku niej Filipa Egalité, na chwilę mignęła jego twarz śmiertelnie blada.
Bębny zawarczały głucho, urywanie, złowrogo; przyczajony nóż gilotyny zamigotał błyskawicą, uderzył i głowa księcia Filipa Orleańskiego spadła ciężko do kosza. Kat podniósł ją za włosy, pokazując ludowi — była straszna, posiniała, buchająca krwią, wykrzywiona, z wysadzonemi oczyma.
— Niech żyje Rzeczpospolita! Śmierć tyranom! — zahuczał wstrząsający krzyk.
Jakaś kapela zagrała Carmagnolę, i wtedy jakby pękły wszystkie zapory i ocean naraz zaśpiewał swoją pieśń burzy, huraganów i zwycięstwa, taką mocą wybuchnęły tłumy. Dziki korowód zatoczył się pod szafotem w rozszalałym tańcu radości. W krwawych brzaskach pochodni migotały upiornie wirujące postacie, a lud śpiewał jednym ogromnym głosem szczęścia: