Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

też pod kafenhauzami miejskich frantów, modnym frakiem i manierami dających pozór paniczów. Owdzie dojrzał żony bankierów, bogatych kupców i urzędników, jak promenowały w licznej asyście i, modą wielkich dam, wzgardliwie spozierały na plebs wyświąteczniony. Mnisie habity i golone głowy jak szczupaki nurkowały wśród tłumów, zaś gemeiny różnych pułków prowadzili się ze swojemi bogdankami środkiem wiecznie zabłoconych ulic.
Chmary dzieci z niemałym wrzaskiem plątały się w ciżbach, gdzie znów pejsaty Żydowin przemykał się lękliwie pod murami, to jacyś urodzeni w zabrzydzonych kontuszach, o twarzach napitych i niepewnym kroku, peregrynowali od wiechy do wiechy, ściągając na siebie niejedno słowo przygany i drwin.
Sporo kręciło się jakichś figur zagadkowych w wyszarzanych wojskowych kurtach i z ponuremi twarzami, zaś tu i owdzie dziady, nie bacząc na srogie zakazy marszałkowskie, wyciągali skamlące ręce i głosy. Owo jeszcze i przeróżni handlarze, obwołujący swoje towary, skutecznie przyczyniali się do zwiększenia zgiełków, że wrzało już w Rynku jakoby zgoła na walnym jarmarku.
Zaręba dał się porwać tłumom i okrążał wraz z tym prądem cały rynek, przyglądając się twarzom i łowiąc głośne dyskursa. Bowiem pospólstwo nie nawykło skrywać pod korcem swoich utrapień i radości. Brzęczała mu więc w uszach jakby nieustająca spowiedź codziennych trosk i zabiegów, a szczególniej skargi na drożyznę dawały, się najczęściej słyszeć.